Forum ICE and FIRE Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[Tekst] Kroniki Vidyah

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ICE and FIRE Strona Główna -> Użytkownicy / Twórczość / Twórczość literacka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Thomas
Sługa


Dołączył: 01 Maj 2012
Posty: 43
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 13:52, 02 Maj 2012    Temat postu: [Tekst] Kroniki Vidyah

Dobra. Jako pierwszy wrzucę tu jakiekolwiek opowiadanie. Od razu mówię, że nie jest to fanfick, lecz twórczość własna. Mam nadzieję, że się spodoba. Oczywiście, jeśli ktoś to przeczyta. Happy


Prolog

Piach. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć. Złociste wydmy ciągnęły się w nieskończoność, a żar nieubłaganie lał się z góry. Słońce piekło nieosłonięte ramiona mężczyzny, który leżał z poparzoną twarzą w piachu. Miał na sobie jedynie podarte spodnie. Do jego mokrego od potu ciała przyklejały się ziarenka piasku. Długie włosy były wysuszone i sztywne. Tkwił w tamtym miejscu od kilkunastu godzin i jedynym jego marzeniem była śmierć.
Dwa dni wcześniej wjechał na Pustynię Zguby wraz ze swoimi przyjaciółmi. Chcieli przeżyć przygodę i sprawdzić, czy rozległe piaski są tak straszne, jak w opowieściach. Na ich nieszczęście historie powtarzane w królestwie Vidyah były jak najbardziej prawdziwe. Wystarczyła godzina na pustyni i natrafili na burzę piaskową, która zniszczyła im zapasy żywności i kompletnie zgubiła. Wycieńczeni trafili na oazę i to był ich największy błąd. Mężczyzna pamiętał jak przez mgłę ludzi, którzy wyskoczyli z za drzew i zaatakowali jego towarzyszy. Mieli czarne jak smoła włosy i ciemną karnację. W rękach trzymali zakrzywione miecze, a na sobie mieli białe, luźne spodnie.
Mężczyzna usłyszał ryk. Głośny, mrożący krew w żyłach. Ostatkiem sił podniósł się z ziemi i począł iść. Musiał coś zrobić. Wiedział, co oznacza hałas, który usłyszał. Podobne wrzaski prześladowały go od kilku godzin. Ciemni ludzie, jak ich nazwał, mieli jakieś dziwne stwory. Nigdy wcześniej takich nie widział. Wielkie na osiem stóp i czterorękie. Ich skóra była koloru mleka, a zaplecione w grube warkocze włosy – czarne.
Potknął się i znowu wylądował z twarzą w ziemi. Usta i oczy miał pełne piasku. Ze zdziwieniem i lękiem zauważył, że przestał się pocić. Oddałby wszystko za bukłak wody. Podniósł się i chwiejnym krokiem ruszył dalej. I znowu usłyszał ten przerażający ryk. Bez wątpienia potwór się zbliżał.
Odwrócił się i zauważył go. Wyskoczył zza małej wydmy. Usta miał poplamione krwią, a oczy wpatrywały się w mężczyznę, który nie zwlekał i rzucił się biegiem przed siebie. Za sobą usłyszał wściekłe powarkiwanie potwora. Kiedy nie miał już siły biec dalej wyciągnął nóż, który miał przytroczony do pasa i przystawił sobie do gardła. Wolał się zabić niż być zjedzonym żywcem przez czterorękie stworzenie. Nie zdążył jednak i potwór wytrącił mu broń z ręki i złapał go w pasie. Zanim zdążył się obejrzeć leciał kilkanaście stóp nad ziemią, aby za chwilę uderzyć w glebę. Kiedy spada się z tak dużej wysokości, piach przestaje być miękki. Mężczyzna grzmotnął brzuchem o ziemię i stracił na chwilę oddech. Wystarczyło jedno mocne uderzenie potwora i zemdlał.
Ocknął się godzinę później. Wielkiego stworzenia nigdzie nie było. Przynajmniej nigdzie, gdzie sięgał jego wzrok. Spróbował usiąść, ale poczuł tępy ból żeber. Skrzywił się i wstał, powodując kolejny spazm bólu. Rozejrzał się dookoła, lecz potwora nie dostrzegł. Brak wody coraz bardziej mu doskwierał. Gardło paliło go żywym ogniem, a wysuszona skóra piekła.
- Wody – szepnął i ruszył przed siebie. Brnął przez piaski z wyrazem bólu na twarzy. Cały czas trzymał się z obolałe żebra. Zastanawiał się, dlaczego potwór go nie zabił. Przecież miał go, całkiem bezbronnego i wycieńczonego. Wystarczyło go dobić… Pomyślał, że może stwór uznał go za martwego, a najadł się wcześniej jego towarzyszami. Tak, to było całkiem możliwe, ale na myśl o przyjaciołach przeszedł go dreszcz. Wszyscy zostali wybici przez ciemnych ludzi. Potem prawdopodobnie zjadły ich czterorękie potwory.
Wzdrygnął się i spojrzał na przemykającego u jego stóp skorpiona. Nie lubił tych stworzeń. Odprowadził go wzrokiem i poczuł, że nie ma już sił. Zachwiał się i upadł na piach. Nie był tylko pewien, czy oddział zbrojnych, który dostrzegł przed sobą był przewidzeniem spowodowanym zbyt długim przebywaniem na słońcu, czy też był prawdziwy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dracarys
Game Master


Dołączył: 21 Kwi 2012
Posty: 153
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 23:55, 05 Maj 2012    Temat postu:

Dużo błędów. Od tego zacznę, żeby szybciej z tym skończyć. Wink (1) Interpunkcja i powtórzenia w nadmiernej ilości trochę kują w oczy, ale to wszystko do wyćwiczenia. A pomysł masz fajny, z dużą fantazją i jestem bardzo ciekawa jak to rozwiniesz. Więcej trudno powiedzieć po takim małym fragmencie. Wink (1)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
Sługa


Dołączył: 01 Maj 2012
Posty: 43
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Nie 13:21, 06 Maj 2012    Temat postu:

Skoro w prologu dopatrzyłaś się tylu błędów, to aż się boję ile będzie w pierwszym rozdziale. Wide grin
Mam nadzieję, że się spodoba, mimo błędów. No i fajnie by było, gdyby ktoś jeszcze przeczytał. Happy


Benjamin

W sali tronowej w Limestone było duszno. Benjamin Nesworthon siedział na drewnianej ławie z głową podpartą na rękach i uporczywie wpatrywał się w ścianę przed nim. Albo mu się zdawało, albo bycie królem Vidyah nie należało do przyjemności. Ciągłe narzekanie głównego zarządcy i nieskończona ilość spraw do rozstrzygania nie dawała mu spokoju.
Na tronie zasiadł niedawno, po niespodziewanej śmierci dotychczasowego króla – Gladona Nasworthona. Benjamin był jego najstarszym synem i liczył sobie trzydzieści lat. Nie chciał zostawać królem, ale nie miał wyboru.
- Wasza Miłość. – Odwrócił się. W drzwiach stał główny zarządca. – Jest pewna…
- Wejdź Ronaldzie – westchnął król. – O co chodzi?
Mężczyzna przestąpił próg i zrobił kilka kroków w stronę Benjamina.
- Panie, dlaczego nie siedzisz na tronie? – Zarządca nerwowo kręcił palcem poły szaty. Na jego twarzy pojawił się rumieniec. Król przewrócił oczyma i odrzekł:
- Ponieważ jest wielce niewygodny. Mam już odciski na tyłku. – Wstał i podszedł do Diamentowego Tronu. Usiadł na nim i zwrócił się z powrotem do Ronalda: - Teraz już dobrze? Co zatem chciałeś mi przekazać?
- Nie chciałem cię urazić, panie! – Zarządca rzucił się na ziemię. – Błagam o wybaczenie.
Benjamin przewrócił oczami. Ronald czasami bardzo go irytował.
- Wstawaj, stary głupcze! – Machnął niecierpliwie ręką. – Czemu się mnie tak boisz? Wyglądam strasznie? Przypominam ci Deerolda Okrutnego?
- Ależ skąd, Wasza Miłość – powiedział Ronald, szybko wstając.
- Więc, o co chodzi?
Zarządca wyglądał, jakby nie wiedział, o co królowi chodzi i dopiero po chwili przypomniał mu sobie powód, dla którego odwiedził salę tronową. Wygładził poły szaty i przemówił:
- Ser Marcyll Treey przyprowadził mężczyznę, którego znalazł na Pustyni Zguby. Mówi, że ów człowiek opowiada niestworzone historie o ciemnych ludziach i czterorękich potworach. – Ronald skrzywił się, jakby wyobraził sobie owe poczwary.
- Co ser Marcyll robił na Pustyni Zguby? – spytał król.
- O to, niech Wasza Miłość pyta samego ser Marcylla Treey’a.
- Wpuść ich.
Ronald wyszedł z komnaty, a po chwili wrócił w towarzystwie ser Marcylla i trzech zbrojnych, którzy eskortowali mężczyzną w obdartych szatach i długich, brudnych włosach. Na jego twarzy widniał grymas bólu i strachu. Przynajmniej tak wydawało się Benjaminowi.
Drzwi zamknęły się za nimi i weszli głębiej do sali. Przyprowadzony człowiek padł przed królem na twarz, a stojący za nim mężczyźni przyklęknęli i schylili głowy.
- Wasza Miłość! – jęknął człowiek z twarzą przy ziemi.
- Powstań – polecił Benjamin.
Wszyscy wstali, a król przyjrzał się uważniej brudnemu człowiekowi. Zdawało się, że z trudem oddycha, a na jego prawym ramieniu widniały plamy krwi. Spojrzał na ser Marcylla. Był to młody, potężnie zbudowany rycerz o czarnych włosach i bladej skórze. Nie nosił brody ani wąsów, a na jego zbroi wymalowano czerwoną jaszczurkę – herb rodu Treey’ów.
- Biliście go? – spytał król z nutą gniewu w głosie, nawiązując do krwawych plam na ciele mężczyzny.
- Ależ skąd, Wasza Miłość! – zaprzeczył ser Marcyll. – Kiedy go znaleźliśmy był już w takim stanie, a nawet gorszym. Napoiliśmy go i nakarmiliśmy. To cud, że jeszcze żył. Był wrakiem człowieka.
- Możesz mi powiedzieć, ser Marcyllu – rzekł król – co robiliście na Pustyni Zguby?
- Mój pan ojciec wysłał mnie do Port Anvier, abym odebrał broń, którą zamówiliśmy u tamtejszego zbrojmistrza. Wracając na Cierniowy Trakt jechaliśmy granicami pustyni. Jeden z moich ludzi – Ton, dostrzegł ciemny punkt na jednej z piaskowych wydm. Podjechaliśmy więc tam i znaleźliśmy tego człowieka. Był kompletnie wyczerpany i bardzo spragniony. Nie mógł mówić. Napoiliśmy więc go i nakarmiliśmy. Mówił o potworach i ciemnych ludziach, którzy rzekomo zamordowali jego przyjaciół. Przyprowadziłem go do ciebie, Wasza Miłość, abyś osądził.
- Co osądził? – Na twarz króla wypłynął chytry uśmieszek. Natomiast ser Marcyll zdawał się być skonsternowany. Przygryzł dolną wargę i odparł:
- Myślałem, że będziesz chciał wysłuchać relacji tego mężczyzny, panie.
Król uśmiechnął się.
- Jak się nazywasz?
- Jeo Werd, Wasza Miłość. – Benjamin stwierdził w myślach, że mimo, iż mężczyzna wygląda na nieokrzesanego, potrafi zachować się w obecności władcy.
- Mów człowieku – zwrócił się do brudnego mężczyzny. – Co cię spotkało?
- Wyjechaliśmy na Pustynię Zguby razem z przyjaciółmi. Prawie natychmiast dopadła nas burza piaskowa i zupełnie zbłądziliśmy. Zniszczyła nam całe zapasy jedzenia. Jakimś cudem trafiliśmy do oazy. – Przerwał na chwilę. – Dobry panie, gdybym wiedział, co nas tam czeka, nigdy bym się tam nie zatrzymał.
- Co takiego? – spytał król i usiadł wygodniej na Diamentowym Tronie.
- Wyskoczyli z za drzew. – Mężczyzna zaczął się trząść. – Mieli dziwne, zakrzywione miecze, białe spodnie i ciemną karnację. Ale nie taką, jak kupcy z Wysp Liliowych. Jaśniejszą. Gdybym wtedy nie poszedł... gdybym nie poszedł się wysikać, prawdopodobnie nie stałbym tu teraz.
Twarz Benjamina była jak maska. Nie wyrażała żadnych emocji, ale król nie brał historii na poważnie. Uważał, że stojący przed nim człowiek miał majaki, albo jest nie w pełni zrównoważony psychicznie.
- A co z potworami? – spytał.
- Były wielkie! – Człowiek złapał się za głowę. – Jak dwóch mężów obok siebie i na osiem stóp wysokie! Miały cztery ręce, a raczej łapy. Jeden chwycił mnie i rzucił o wydmę. Zemdlałem i nie pamiętam, co się dalej działo. Na szczęście znalazł mnie ser Marcyll Treey ze swoimi ludźmi. Gdyby nie oni… nie wiem, co by się ze mną stało.
- Myślę, że byś zginął – stwierdził rzeczowo król, a następnie zwrócił się do zarządcy: - Ronaldzie, dopilnuj, ażeby nasz przyjaciel Jeo dostał izbę, czyste ubranie i gorący posiłek.
Kiedy główny zarządca, mężczyzna i zbrojni opuścili salę, król przywołał do siebie ser Marcylla. Młody rycerz podszedł do tronu i przyklęknął na jedno kolano.
- Tak, Wasza Miłość?
Benjamin przewrócił oczyma.
- Daj spokój. Moim zdaniem te wszystkie… rytuały są niepotrzebne. – Wstał i rozmasował obolałe pośladki. – Przeklęty tron. Spróbuj posiedzieć sobie na tym cholerstwie, a dowiesz się, co to znaczy ból. Mam poobijane plecy i tyłek.
- Nie śmiałbym, panie.
- I dobrze.
Marcyll nie odpowiedział, więc król przeszedł do sedna sprawy.
- Co sądzisz o tym człowieku? Jeo, czy jak mu tam. Wyglądał a bardzo przekonującego, ale… sam nie wiem.
- Wasza Miłość, ja jestem od walczenia i nadziewania wrogów na ostrze mego miecza, a nie od myślenia. Jednak gdybym miał powiedzieć, co o tym sądzę, to rzekłbym, że ten człowiek miał jakieś przewidzenia. To się zdarza, kiedy organizm jest odwodniony i osłabiony. Mózg nie pracuje wtedy, jak powinien. To tylko moje zdanie. A teraz jeśli pozwolisz, Wasza Miłość…
- Wystarczy zwykłe „panie” – pouczył go Benjamin i uśmiechnął się szeroko. – Chyba, że sprawi ci to problem.
- Dobrze, panie. Jeśli pozwolisz, chciałbym teraz wrócić do Czerwonej Przystani.
- Oczywiście. To niedaleko, ale i tak życzę ci spokojnej podróży.
- Dziękuję, panie. – Ser Marcyll skinął głową i wyszedł z komnaty. Drzwi ozdobione złotym, wyjącym wilkiem zamknęły się z hukiem i Benjamin pozostał sam. Cholerny tron, pomyślał jeszcze raz i również opuścił salę tronową.
Udał się do swojej komnaty i zamknąwszy wcześniej za sobą drzwi, opadł na łóżko. Bolała go głowa i cała reszta ciała. Skarcił się w duchu za zbytnie dramatyzowanie i użalanie się nad sobą. Usiadł na miękkim posłaniu i spojrzał na mosiężną klamkę drzwi, ponieważ się poruszyła. W drzwiach stanęła jego żona – Arraina Nesworthon. Miała na sobie szkarłatną suknię ze złotą falbanką, a ciemne włosy spięła w schludny kok.
- Witaj Arr! – Zmierzwił ręką swoje czarne włosy. – Ryan cały czas wymachuje mieczem? – Uśmiechnął się, kiedy przytaknęła. – On chyba nigdy się nie męczy.
- Ser Detrick nie ma chwili wytchnienia – dodała jego żona. – Chłopak cały czas okłada go drewnianym mieczem. – Na wspomnienie kwaśnej miny rycerza, który raz po raz dostawał mieczem w okolice kolan, nie pohamowała śmiechu. – Biedny Detrick. Może pójdziesz go zastąpić?
Benjamin spojrzał na nią spode łba.
- Zapomnij. Wystarczy mi pojękiwanie Ronalda i opowieści o czterorękich potworach zamieszkujących Pustynię Zguby. – Pokręcił głową. – Słyszałaś już?
Arraina przytaknęła i usiadła obok męża.
- Słyszałam i wcale mi się to nie podoba. – Widząc uniesione brwi Benjamina wyjaśniła: - Uważam, że ten mężczyzna niepotrzebnie wyniósł zamieszanie w mury Limestone. – Zmarszczyła brwi. – To zwykłe szukanie sensacji. Nic więcej.
Król pokiwał głową i skrzywił się.
- Nie chcę teraz o tym myśleć. – Wstał i ruszył w stronę drzwi – Popatrzę, jakie Ryan robi postępy.
Arraina skinęła głową.
Benjamin wyszedł z komnaty i ruszył w prawo, ku wyjściu na dziedziniec. Po drodze minął strażników, którzy skinęli mu głową. Wyszedł na dziedziniec i oparł się o jedną z kolumn podtrzymujących taras na pierwszym piętrze. Ryan biegał dookoła ser Detricka Courage’a i zadawał pchnięcia oraz cięcia z oszałamiającą, jak na siedmiolatka, szybkością. Rycerz od niechcenia odparowywał uderzenia podobnym, aczkolwiek nieco większym, drewnianym mieczem. Co jakiś czas udzielał wskazówki młodemu księciu.
- Nie trzymaj miecza tak mocno. Nie musisz ściskać go z całej siły. – Głuchy odgłos uderzeń drewna, o drewno niósł się po dziedzińcu. Benjamin nie potrafił się nie uśmiechnąć. Czego, jak czego, ale zaangażowania nie można było Ryanowi odmówić. Mimo, że jego skóra świeciła się od poru, on nieprzerwanie młócił drewnianą bronią, ser Detricka.
- Chyba czas na przerwę panowie! – Król ruszył w ich stronę z uśmiechem na ustach. Dałby głowę, że wzrok starego rycerza wyrażał wdzięczność. – Odpocznij sobie, Detrick. Mój syn nieźle cię wykończył. – Rycerz zaśmiał się i zmierzwił ręką włosy chłopaka.
- Racja, panie. Wyrośnie na postrach wrogów Vidyah. – Skinął głową królowi i odszedł.
- Ojcze – odezwał się Ryan. – Pojedynkujesz się ze mną? – Benjamin spojrzał na opuchniętą rękę chłopca i pokręcił głową.
- Powinieneś udać się do uzdrowiciela. – Wskazał na dłoń księcia. – Nie wygląda to dobrze.
Ryan zaperzył się i odparł:
- Jestem już duży. To zwykły siniak. Kiedy będę walczył na wojnie, to też odeślesz mnie do Cayda? – Król roześmiał się, a chłopak spojrzał na niego spode łba. Miał krótkie, ciemne włosy, podobnie, jak jego ojciec i niebieskie oczy.
- Na razie, jeszcze nie mamy wojny, więc nic nie stoi na przeszkodzie, abym odesłał cię do uzdrowiciela. – Odebrał mu drewniany miecz i uśmiechnął się. – Leć.
Chcąc, czy nie chcąc, chłopak pobiegł w stronę gabinetu Cayda. Benjamin przyjrzał się mieczowi, który trzymał w ręce. Zamachnął się nim, przecinając ze świstem powietrze.
- Niebezpieczna broń – mruknął i ruszył z powrotem do zamku.
Wieczorem, po kolacji zjedzonej z żoną, młodszym bratem – Samuelem, Ryanem, pozostałymi dziećmi – Leną i Tlenem oraz Królewskim Namiestnikiem – Mitchellem Willansem, Benjamin udał się do swojej komnaty i czekał tam na Mitchella.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy zjawił się rudowłosy mężczyzna.
- Wzywałeś mnie, Ben. – Zwracał się do króla nieoficjalnie, ponieważ od dziecięcych lat byli serdecznymi przyjaciółmi. – O czym chciałeś pomówić?
- Siadaj, Mitch. – Król wskazał krzesło przy ścianie. – Chodzi o tego mężczyznę. Słyszałeś, nie? Mówi, że widział jakichś ciemnych ludzi i potwory na Pustyni Zguby.
- Chcesz wiedzieć, co o tym myślę… - Namiestnik pogładził rudą brodę. – Sądzę, że wymyślił to sobie.
- Napijesz się? – Benjamin wskazał na butelkę wina i dwa kielichy ustawione na kredensie.
- Chętnie – odparł Mitchell. – Chodziło mu o wywołanie sensacji. – Wziął kielich od przyjaciela i zanurzył usta w czerwonym trunku. – Wyborne – orzekł.
- Też tak uważam. – Król zamyślił się. – To samo, co ty, powiedziała moja żona. Chodzi o sprawę pustyni.
- Arraina nie jest głupia. Nie weźmie na poważnie zeznań jakiegoś chłopa. Owszem, trzeba brać pod uwagę każdą ewentualność, ale to jest ewidentnie naciągane. Czterorękie stwory? Proszę cię, Ben…
- Masz rację. – Król upił kolejny łyk wina i odstawił kielich. – A jak idzie Jackowi z drewnianym mieczem? Robi postępy?
Mitchell roześmiał się i opróżnił kielich.
- Ażebyś wiedział! Po południu zamęczył ser Detricka na śmierć! Biedny rycerz nie wiedział, co się dzieje. Ciosy spadały na niego ze wszystkich stron! – Roześmiali się obydwaj.
- Pamiętasz, jak jeszcze my byliśmy w ich wieku i też okładaliśmy ser Detricka drewnianymi kijami? – Benjamin uśmiechnął się na wspomnienie dziecięcych lat. – Tyle, że wtedy ser Courage był młodszy.
- Oczywiście, że pamiętam. – Mitch również się uśmiechnął. – Pamiętam też, że zawsze, kiedy walczyliśmy między sobą, po pojedynku nic z ciebie nie zostawało. – Kolejna salwa śmiechu poniosła się po komnacie i kolejna porcja wina wylądowała w żołądkach mężczyzn.
- Nie przypominam sobie – odparł Ben. – Za to twoją brzydką gębę z młodzieńczych czasów, jak najbardziej. Żadna dziewczyna cię nie chciała, a za mną wszystkie się uganiały! – Gromkie rechotanie Mitchella było reakcją na słowa króla.
- Uganiały się za twoim majątkiem! – roześmiał się Namiestnik. – W końcu byłeś księciem!
Przekomarzali się i żartowali do późnej nocy. Opróżnili przy tym nie jedną butelkę czerwonego wina i wypili też kilka kielichów białego trunku. Śmialiby się dłużej, gdyby nie przyszła żona Mitchella – Jasmine i nie zabrała go do jego komnaty. Chwilę po rozstaniu się przyjaciół, przyszła też Arraina. Przebrała się w nocną tunikę, rozczesała ciemne włosy i ułożyła obok Benjamina. Król zasypiał z uśmiechem na ustach. Po raz pierwszy od kilku miesięcy spędził miło wieczór.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ICE and FIRE Strona Główna -> Użytkownicy / Twórczość / Twórczość literacka Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Soft.
Regulamin